Jasny blask teatru.
Po dwóch chudszych latach doczekaliśmy się wreszcie niezwykle udanej "Teatromanii". Jej tegoroczny bilans to sześć przedstawień, w tym cztery bardzo dobre, poruszające spektakle. Artystycznym olśnieniem stały się występy moskiewskiego teatru czarneNIEBObiałe. Nawet obecność dwóch słabszych realizacji można jakoś usprawiedliwić: zawsze potrzebne jest tło, na którym błyszczeć mogą diamenty.
Za pierwszoplanowe wydarzenie tegorocznej "Teatromanii" należy uznać dwa spektakle rosyjskiego Teatru czarneNIEBObiałe. Zespół to niezwykły - jego twórca i reżyser Dmitrij Ariupin jest doktorem matematyki, dwójka aktorów, których zobaczyliśmy w Bytomiu to chirurg i absolwentka szkoły cyrkowej. Ale nie na tym przecież polega fenomen czarnegoNIEBAbiałego. Tworzą widowiska z pogranicza pantomimy i teatru wizji. Niezwykła sprawność ich ciał, doprowadzona do perfekcji mimika i sposób poruszania się, budzą szacunek. Do tego mają coś do powiedzenia, a brak przesłania, którego nie zastąpi żaden eksperyment to chyba jedna z największych bolączek współczesnego poszukującego teatru. "Zabawki Bertranda" sięgały do starych wypróbowanych wzorców: jest tu wyraźne odniesienie do średniowiecznego dance macabre, pojawiają się również aluzje do, zniekształconej przecież, ale rozpoznawalnej, komedii dell'arte. Oto dziecięce zabawki - okaleczone i niepotrzebne przesuwają się w swym koszmarnym tańcu śmierci. Nie budzą już ciepłych uczuć, raczej przestrach, jakaś nuta żalu i współczucia pojawi się dopiero później. "Zabawki Bertranda" to przede wszystkim niezwykle sugestywny spektakl o śmierci, nawet nie o strachu przed nią, choć oczywiście jakiś metafizyczny lęk odczuwamy.
W drugim spektaklu czarnegoNIEBAbiałego, czyli "Astronomii dla insektów", jedynego podczas całej "Teatromanii" potrzebującego dużej, a nie kameralnej przestrzeni scenicznej, mniej już jest mroku rodem jakby z Dostojewskiego. Trochę więcej za to Tomaszewskiego i cyrku, który przecież też jest jakąś najbardziej prymitywną, kuglarczną formą teatru. Oto obserwujemy wypoczwarzające się, pojawiające na scenie, rozwijające i umierające istoty z jakiegoś kosmicznego świata (laboratorium?). Gdzieś u początku można w tym dopatrzyć się echa estetyki filmów science fiction (kokony w kilku początkowych scenach chyba żywcem przeniesione z okolic statku kosmicznego Nostromo), później widowisko rozwija się w inną stronę, jakby zaczęły zaludniać je właśnie zabawki Bertranda, tyle że teraz przedstawiające nie swój koszmar, ale smutek i melancholię. Widowiska tej miary pozostawiają niezatarte wrażenie - ze względu na sceniczną wizję autora i perfekcję wykonawców.
Spektakle teatru czarneNIEBObiałe były prawdziwą rewelacją. |
Jeszcze przed Rosjanami, "Teatromanię" zainaugurowało "Lustro" Teatru Bretoncaffe z Warszawy (jako ciekawostkę warto dodać, że muzykę do spektaklu na żywo tworzył bytomianin Dominik Strycharski). To właściwie monodram, odważny pchnięty w stronę pantomimy, gdy zaczął nieco nużyć. Jego bohater - pan Kiko - to typowy współczesny yuppies, choć odziany raczej w strój przedwojennego urzędnika. Zmęczony powtarzalnością kieratu: praca - praca - praca, pogoń za pieniędzmi - pogoń za pieniędzmi - krótka chwila wytchnienia, odnajduje nagle tajemnicze metafizyczne światło ukryte dotąd pod wiecznie skrzypiącą deską podłogi. Spektakl zagrany bardzo dobrze, odwołujący się do doświadczeń teatru absurdu. Może tylko zabrakło w tle świadomości, że ta ścieżka dawno już doprowadziła do ściany, że teatr współczesny powinien powracać do tego, co niegdyś legło u podstaw tej sztuki. Potrzebny jest dramatyczny konflikt, katharsis, przedstawienie jakiejś głęboko umotywowanej psychologicznie i uczuciowo sytuacji.
W niedzielę, jak na świąteczny dzień przystało, można było odpocząć - od dobrego teatru. O "Człowieku" w wykonaniu Studium Teatralnego z Warszawy można powiedzieć tyle dobrego, że aktorzy dobrze się nabiegali po scenie. Jeśli zaś chodzi o treść przedstawienia, to raziła jego intelektualna łatwizna i miałkość. Oczywiście można po raz setny czy tysięczny wpisać podstawowy paradygmat naszej kultury i cywilizacji - narodziny i działalność Jezusa z Nazaretu w kontekst współczesnej historii, wojny, rewolucji i dyktatury. Pytanie brzmi jednak: po co? Chyba tylko po to, by takim efekciarstwem trafić do gimnazjalistów, którzy nie wiedzą jeszcze, że ponad 80 lat temu Aleksander Błok napisał poemat "Dwunastu", nie mówiąc już o istnieniu monologu Wielkiego Inkwizytora z "Braci Karamazow". Szkoda, bo możliwości aktorów Studium Teatralnego po prostu domagały się lepszego pomysłu na sztukę.
"Martwa królewna" - doskonałe aktorstwo, prawdziwy dramat.Zdjęcie: Wojciech Łysko |
Perfekcyjnie zagrana została "Martwa królewna" (Teatr Polski z Poznania) autorstwa współczesnego dramaturga rosyjskiego Nikołaja Kolady. Zresztą wyborna była sama materia dramaturgiczna, przedstawiająca ludzi bez nadziei w świecie beznadziei. Królewną jest tutaj Rimma - mieszkająca w lecznicy dla zwierząt 30-letnia dziewczyna. Jej codzienność to brud, alkohol oraz zabijanie bezdomnych psów i kotów, bo choć to lecznica weterynaryjna, to głównym zadaniem Rimmy jest uśmiercanie za pomocą prądu wysokiego napięcia. Czy przebywając ze zwierzętami sama uległa zezwierzęceniu? Pewnie tak, ale równocześnie recytuje z pamięci Puszkina i ma dwa pragnienia: żeby ktoś ją pokochał i żeby o niej pamiętano po śmierci. Można powiedzieć: to łatwa dramaturgiczna kalka, mająca pokazać dwie - ciemną i jasną - strony rosyjskiej duszy. Może i łatwe, ale jakże nośne? Księciem Rimmy ma być Maksym - przedstawiciel "nowych Ruskich", jednak i on nosi gdzieś głęboko, jak zadrę, tęsknotę za czymś pięknymi czystym. Jedyna uwaga, jaką można mieć do tego spektaklu to wyraźny "syndrom kilku point", jakby dramaturg nie mógł się zdecydować, które z możliwych zakończeń jest najlepsze, więc napisał ich kilka. A reżyser również nie dokonał takiego wyboru, więc w rezultacie mamy kilka następujących po sobie point, z których każda z powodzeniem mogłaby kończyć przedstawienie. A ta ostatnia jest już tak łopatologiczna jak w amerykańskim filmie, w którym wszystko musi być powiedziane do końca jasno i bez grama metafory.
Z kolei w miarę dobrze zagrana przez czwórkę aktorów Teatru Wybrzeże "Ulica Gagarina" w reżyserii Feliksa Falka nie mogła porwać, bo do zagrania były rzeczy przebrzmiałe. Autor - Gregory Burke - najwyraźniej zatrzymał się mentalnie na poziomie marksizującego skauta z lat 60. ubiegłego tysiąclecia. Pytania o anarchizm, socjalizm, czy lewacki terror jako sposób na nadanie kapitalizmowi "ludzkiej twarzy" padały w czasach, gdy sądzono Ulrykę Meinhoff. Dziś są tak przebrzmiałe, że wracanie do nich raczej nie może skończyć się niczym dobrym. Jednak "Ulica Gagarina" wydaje się ciekawa w zestawieniu z "Martwą królewną". Widzimy nader wyraźnie, gdzie obecnie tkwi dynamika kultury. Jeżeli Rosjanie wciąż mają pod dostatkiem dramatu, to zachodowi Europy pozostały papierowe problemy, papierowe konflikty, i takież charaktery.
Malkontenci mogą narzekać, że na "Teatromanię" nie zaproszono gwiazd, a raczej nazwisk. Owszem, można było sprowadzić Jandę albo Gajosa i sprzedać pełną salę. Tylko po co? Jak ktoś koniecznie chce zobaczyć nazwiska, może sobie pojechać do chorzowskiego Teatru Rozrywki, gdzie goszczą nader często. Brak kasowych nazwisk na tegorocznej imprezie w Bytomskim Centrum Kultury sprawił, że czytelniejsza była formuła festiwalu - pokazywanie tego, co w teatrze wartościowe i cenne, a równocześnie niezależne, nie opierające się właśnie na nazwiskach i gwiazdach. Nadkomplety na widowni (prawda, że kameralnej, ale mimo wszystko liczącej 130 miejsc) świadczą, iż taki właśnie festiwal jest potrzebny. Dla miłośników teatru, a nie oglądaczy gwiazd.
MARCIN HAŁAŚ
Wiadomość zaczerpnięta z
Życia Bytomskiego - www.zyciebytomskie.pl.