główna aktualności hydepark sport ogłoszenia puby gsm kino szukaj moje miasto
AKTUALNOŚCI archiwum zaproponuj sidebar SPORT hokej piłka MOJE MIASTO załóż konto przypominanie hasła regulamin faq OGŁOSZENIA twoje ogłoszenia dodaj ogłoszenie pokaż ogłoszenia szukaj w ogłoszeniach GSM ROZRYWKA puby kawiarenki internetowe hydepark widokówka film sztuki głosowania KULTURA bytomskie centrum kultury kino gloria kinoteatr bałtyk miejska biblioteka publiczna muzeum górnośląskie opera śląska śląski teatr tańca KALENDARZ dodaj wydarzenia MIASTO urząd miejski noclegi SZUKAJ
M E N U

Aktualności ogólne

Noclegi


W I A D O M O Ś Ć

Jasny blask teatru.

Logo Życia Bytomskiego.
Po dwóch chudszych latach doczekaliśmy się wreszcie niezwykle udanej "Teatromanii". Jej tegoroczny bilans to sześć przedstawień, w tym cztery bardzo dobre, poruszające spektakle. Artystycznym olśnieniem stały się występy moskiewskiego teatru czarneNIEBObiałe. Nawet obecność dwóch słabszych realizacji można jakoś usprawiedliwić: zawsze potrzebne jest tło, na którym błyszczeć mogą diamenty.

Za pierwszoplanowe wydarzenie tegorocznej "Teatromanii" należy uznać dwa spektakle rosyjskiego Teatru czarneNIEBObiałe. Zespół to niezwykły - jego twórca i reżyser Dmitrij Ariupin jest doktorem matematyki, dwójka aktorów, których zobaczyliśmy w Bytomiu to chirurg i absolwentka szkoły cyrkowej. Ale nie na tym przecież polega fenomen czarnegoNIEBAbiałego. Tworzą widowiska z pogranicza pantomimy i teatru wizji. Niezwykła sprawność ich ciał, doprowadzona do perfekcji mimika i sposób poruszania się, budzą szacunek. Do tego mają coś do powiedzenia, a brak przesłania, którego nie zastąpi żaden eksperyment to chyba jedna z największych bolączek współczesnego poszukującego teatru. "Zabawki Bertranda" sięgały do starych wypróbowanych wzorców: jest tu wyraźne odniesienie do średniowiecznego dance macabre, pojawiają się również aluzje do, zniekształconej przecież, ale rozpoznawalnej, komedii dell'arte. Oto dziecięce zabawki - okaleczone i niepotrzebne przesuwają się w swym koszmarnym tańcu śmierci. Nie budzą już ciepłych uczuć, raczej przestrach, jakaś nuta żalu i współczucia pojawi się dopiero później. "Zabawki Bertranda" to przede wszystkim niezwykle sugestywny spektakl o śmierci, nawet nie o strachu przed nią, choć oczywiście jakiś metafizyczny lęk odczuwamy.

W drugim spektaklu czarnegoNIEBAbiałego, czyli "Astronomii dla insektów", jedynego podczas całej "Teatromanii" potrzebującego dużej, a nie kameralnej przestrzeni scenicznej, mniej już jest mroku rodem jakby z Dostojewskiego. Trochę więcej za to Tomaszewskiego i cyrku, który przecież też jest jakąś najbardziej prymitywną, kuglarczną formą teatru. Oto obserwujemy wypoczwarzające się, pojawiające na scenie, rozwijające i umierające istoty z jakiegoś kosmicznego świata (laboratorium?). Gdzieś u początku można w tym dopatrzyć się echa estetyki filmów science fiction (kokony w kilku początkowych scenach chyba żywcem przeniesione z okolic statku kosmicznego Nostromo), później widowisko rozwija się w inną stronę, jakby zaczęły zaludniać je właśnie zabawki Bertranda, tyle że teraz przedstawiające nie swój koszmar, ale smutek i melancholię. Widowiska tej miary pozostawiają niezatarte wrażenie - ze względu na sceniczną wizję autora i perfekcję wykonawców.


Spektakle teatru czarneNIEBObiałe były prawdziwą rewelacją.


Jeszcze przed Rosjanami, "Teatromanię" zainaugurowało "Lustro" Teatru Bretoncaffe z Warszawy (jako ciekawostkę warto dodać, że muzykę do spektaklu na żywo tworzył bytomianin Dominik Strycharski). To właściwie monodram, odważny pchnięty w stronę pantomimy, gdy zaczął nieco nużyć. Jego bohater - pan Kiko - to typowy współczesny yuppies, choć odziany raczej w strój przedwojennego urzędnika. Zmęczony powtarzalnością kieratu: praca - praca - praca, pogoń za pieniędzmi - pogoń za pieniędzmi - krótka chwila wytchnienia, odnajduje nagle tajemnicze metafizyczne światło ukryte dotąd pod wiecznie skrzypiącą deską podłogi. Spektakl zagrany bardzo dobrze, odwołujący się do doświadczeń teatru absurdu. Może tylko zabrakło w tle świadomości, że ta ścieżka dawno już doprowadziła do ściany, że teatr współczesny powinien powracać do tego, co niegdyś legło u podstaw tej sztuki. Potrzebny jest dramatyczny konflikt, katharsis, przedstawienie jakiejś głęboko umotywowanej psychologicznie i uczuciowo sytuacji.

W niedzielę, jak na świąteczny dzień przystało, można było odpocząć - od dobrego teatru. O "Człowieku" w wykonaniu Studium Teatralnego z Warszawy można powiedzieć tyle dobrego, że aktorzy dobrze się nabiegali po scenie. Jeśli zaś chodzi o treść przedstawienia, to raziła jego intelektualna łatwizna i miałkość. Oczywiście można po raz setny czy tysięczny wpisać podstawowy paradygmat naszej kultury i cywilizacji - narodziny i działalność Jezusa z Nazaretu w kontekst współczesnej historii, wojny, rewolucji i dyktatury. Pytanie brzmi jednak: po co? Chyba tylko po to, by takim efekciarstwem trafić do gimnazjalistów, którzy nie wiedzą jeszcze, że ponad 80 lat temu Aleksander Błok napisał poemat "Dwunastu", nie mówiąc już o istnieniu monologu Wielkiego Inkwizytora z "Braci Karamazow". Szkoda, bo możliwości aktorów Studium Teatralnego po prostu domagały się lepszego pomysłu na sztukę.


"Martwa królewna" - doskonałe aktorstwo, prawdziwy dramat.

Zdjęcie: Wojciech Łysko



Perfekcyjnie zagrana została "Martwa królewna" (Teatr Polski z Poznania) autorstwa współczesnego dramaturga rosyjskiego Nikołaja Kolady. Zresztą wyborna była sama materia dramaturgiczna, przedstawiająca ludzi bez nadziei w świecie beznadziei. Królewną jest tutaj Rimma - mieszkająca w lecznicy dla zwierząt 30-letnia dziewczyna. Jej codzienność to brud, alkohol oraz zabijanie bezdomnych psów i kotów, bo choć to lecznica weterynaryjna, to głównym zadaniem Rimmy jest uśmiercanie za pomocą prądu wysokiego napięcia. Czy przebywając ze zwierzętami sama uległa zezwierzęceniu? Pewnie tak, ale równocześnie recytuje z pamięci Puszkina i ma dwa pragnienia: żeby ktoś ją pokochał i żeby o niej pamiętano po śmierci. Można powiedzieć: to łatwa dramaturgiczna kalka, mająca pokazać dwie - ciemną i jasną - strony rosyjskiej duszy. Może i łatwe, ale jakże nośne? Księciem Rimmy ma być Maksym - przedstawiciel "nowych Ruskich", jednak i on nosi gdzieś głęboko, jak zadrę, tęsknotę za czymś pięknymi czystym. Jedyna uwaga, jaką można mieć do tego spektaklu to wyraźny "syndrom kilku point", jakby dramaturg nie mógł się zdecydować, które z możliwych zakończeń jest najlepsze, więc napisał ich kilka. A reżyser również nie dokonał takiego wyboru, więc w rezultacie mamy kilka następujących po sobie point, z których każda z powodzeniem mogłaby kończyć przedstawienie. A ta ostatnia jest już tak łopatologiczna jak w amerykańskim filmie, w którym wszystko musi być powiedziane do końca jasno i bez grama metafory.

Z kolei w miarę dobrze zagrana przez czwórkę aktorów Teatru Wybrzeże "Ulica Gagarina" w reżyserii Feliksa Falka nie mogła porwać, bo do zagrania były rzeczy przebrzmiałe. Autor - Gregory Burke - najwyraźniej zatrzymał się mentalnie na poziomie marksizującego skauta z lat 60. ubiegłego tysiąclecia. Pytania o anarchizm, socjalizm, czy lewacki terror jako sposób na nadanie kapitalizmowi "ludzkiej twarzy" padały w czasach, gdy sądzono Ulrykę Meinhoff. Dziś są tak przebrzmiałe, że wracanie do nich raczej nie może skończyć się niczym dobrym. Jednak "Ulica Gagarina" wydaje się ciekawa w zestawieniu z "Martwą królewną". Widzimy nader wyraźnie, gdzie obecnie tkwi dynamika kultury. Jeżeli Rosjanie wciąż mają pod dostatkiem dramatu, to zachodowi Europy pozostały papierowe problemy, papierowe konflikty, i takież charaktery.

Malkontenci mogą narzekać, że na "Teatromanię" nie zaproszono gwiazd, a raczej nazwisk. Owszem, można było sprowadzić Jandę albo Gajosa i sprzedać pełną salę. Tylko po co? Jak ktoś koniecznie chce zobaczyć nazwiska, może sobie pojechać do chorzowskiego Teatru Rozrywki, gdzie goszczą nader często. Brak kasowych nazwisk na tegorocznej imprezie w Bytomskim Centrum Kultury sprawił, że czytelniejsza była formuła festiwalu - pokazywanie tego, co w teatrze wartościowe i cenne, a równocześnie niezależne, nie opierające się właśnie na nazwiskach i gwiazdach. Nadkomplety na widowni (prawda, że kameralnej, ale mimo wszystko liczącej 130 miejsc) świadczą, iż taki właśnie festiwal jest potrzebny. Dla miłośników teatru, a nie oglądaczy gwiazd.

MARCIN HAŁAŚ


Wiadomość zaczerpnięta z Życia Bytomskiego - www.zyciebytomskie.pl.

 
   
   
redakcja reklama kontakt